31 grudnia

Charlie och Esdor (1970-1972)

Charlie och Esdor (1970-1972)

Szwedzki zespół Charlie & Esdor nie zrobił może zawrotnej kariery, ale biorąc pod uwagę stosunek znawców skandynawskiej muzyki odlotowej do jego dokonań, może być z pewnością nazwany legendarnym. Powstali w 1970 roku w Katrineholm w Szwecji z inicjatywy Edmunda „Charliego” Franzéna (sitar, perkusja) i Norwega Esdora Jensena (gitara, bas). Grali rocka inspirowanego psychodelicyzującym folkiem, nie tylko tym znanym z płyt Incredible String Band czy Holy Modal Rounders, ale również zwracającego się w stronę indyjskich rag.

W czasie trwającej jedynie dwa lata kariery nagrali tylko dwie małe płyty, obydwie należą dzisiaj do najbardziej poszukiwanych tytułów kiedykolwiek wydanych w Skandynawii: singiel Då Klagar Mina Grannar (Moi sąsiedzi narzekają) / Dagen Är Över (Skończył się dzień) w 1970 oraz mini LP z czterema utworami Grönt Är Skönt (Zielone jest dobre) w 1972. W nagraniach do tej drugiej płyty uczestniczył dodatkowo gitarzysta Lasse Summanen. Piosenka Dagen Är Över pojawiła się również na ciekawej dwupłytowej kompilacji Festen på Gärdet wydanej w 1971. Wszystkie piosenki na tych wydawnictwach są w języku szwedzkim, co jest niereprezentatywne dla całej twórczości grupy, która wykonywała też całkiem sporo po angielsku.

Wszystkie dziesięć utworów zarejestrowanych przez zespół (sześć utworów wydanych na wyżej wspomnianych płytach i cztery nigdy wcześniej nie publikowane, zaśpiewane po angielsku) zostało zebrane w 2005 na CD wydanym przez Mellotronen.


20 grudnia

Catapilla - Changes (1972)

Catapilla - Changes (1972)

Płyty wydawane na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przez Vertigo - nastawiony na nową, ambitną muzykę oddział wytwórni Philips - są szczególne począwszy od zawartości muzycznej, przez szatę graficzną, a skończywszy na głupawce, jaką wywołują wśród koneserów płyt z awangardą rocka i jazzu. Jednym z najbardziej cennych i zarazem najmniej znanych albumów z wywołującą zawrót głowy etykietą jest drugi album londyńskiego zespołu CATAPILLA, Changes.

Na kim nie zrobi wrażenia od pierwszych chwil połączenie głosu Anny Meek, siostry Joego - tego Joego, którego wizjonerska kariera producenta muzycznego zakończyła się wystrzałami ze strzelby - i saksofonu Roberta Calverta - nie, nie tego z Hawkwind - ten nie ma w ogóle po co tego czytać i słuchać, niech sobie idzie. Chyba że po prostu przytłacza go ściana dźwięku produkowanego przez sekstet, w którym żaden z instrumentów nie stanowi prostego tła, a w niektórych momentach muzycznego szczytowania zdaje się, że wszyscy członkowie grają solówki, starając się nawzajem zagłuszyć. Płyta jest bardzo intensywna i w zasadzie tylko ta jej cecha może stanowić minus.

Płyta jest świetnie skomponowana, tak samo zagrana, tak samo nagrana. Bardzo intensywna, bardzo magiczna i stanowi znakomite zakończenie ery brytyjskiej muzyki psychodelicznej, choć zawartości tego albumu w ogóle nie da się sklasyfikować: to nie jest rock, to nie jest jazz, to jest jedno i drugie i trzecie i czwarte: na płycie jest free jazz, są ślady amerykańskiej rockowej awangardy końca lat sześćdziesiątych (zwłaszcza w utworze Thank Christ for George), jest trochę Coltrane’owskiego spiritualu i Bóg wie co jeszcze tam jest.  

Oczywiście nagrać im się to udało, sprzedać już nie bardzo, przez co płyta jest, jak to mawiają między innymi karpaccy kolekcjonerzy, pierońsko rzadka, pomimo ukazania się w trzech krajach: w Wielkiej Brytanii (oczywiście), w Niemczech i we Włoszech.

Oryginalne wydanie płyty wyróżnia się ciekawą okładką. Front nie jest kwadratowy, kontur głowy owada jest wycięty i wypukły.

08 grudnia

Jazzowe okładki (4)

Jazzowe okładki (4)


Lipiec-sierpień 1961 r. - kompozycja z rysunkiem (ilustracja okładki książki Recorded Jazz, Pelikan Books, Londyn, autor: Dennis Bailey)

03 grudnia

Początki stereofonii w Polsce

Początki stereofonii w Polsce

Chociaż przedsiębiorstwo państwowe Polskie Nagrania dysponowało i używało stereofonicznej aparatury nagrywającej już na przełomie na lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, początki produkcji płyt stereofonicznych w Polsce były trudne. Pierwsza z nich, opatrzona numerem katalogowym STXL 001 została zaprezentowana na Międzynarodowych Targach Książki w Warszawie w maju 1961 roku. Była to płyta demonstracyjna, wydana w niewielkim nakładzie prawdopodobnie 500 egzemplarzy. Na próżno szukać o niej informacji ani jakiegokolwiek współczesnego zdjęcia lub skanu jej okładki lub etykiety w Internecie. Dość obszerny artykuł poświęcił jej miesięcznik „Jazz” w kwietniu 1962 roku, zamieszczając w nim informacje na temat treści płyty, która nie różniła się zbytnio od wydawanych ówcześnie w innych krajach płyt demonstrujących stereofonię. Poza omówieniem zasad działania stereofonii i jej przewadze nad nagraniami monofonicznymi, na płycie STXL 001 zamieszczono również kilka nagrań ze stereofonicznej fonoteki Polskich Nagrań. Ciekawostką jest pojawienie się na tej płycie również nagrań jazzowych w wykonaniu zespołu Zygmunta Wicharego.

Opis płyty STXL 001 autorstwa inż. K. Widelskiego, "Jazz", kwiecień 1962r.

Nieco później, bo na przełomie lat 1962 i 1963 zaczęły pojawiać się na rynku niewielkie ilości stereofonicznych wersji płyt Polskich Nagrań, zarówno longplayów o średnicy 30cm, na początku wyłącznie z muzyką klasyczną, symfoniczną, za wyjątkiem albumu Z albumu pieśni żydowskich oraz płyt extended-play (EP) o średnicy 17,5cm z jazzem i muzyką popularną. Do połowy lat sześćdziesiątych stosowano dla płyt stereo wyróżnik STXL w numerze katalogowym zamiast XL (płyty LP) i STN zamiast N (płyty EP). Płyty stereo były droższe od płyt mono: longplaye stereo Polskich Nagrań kosztowały 110zł, stereofoniczne „czwórki” kosztowały 40zł. Ceny te utrzymały się do 1971 roku.

Płyty, które ukazały się w wersji stereofonicznej z prefiksem „ST”, jakie udało mi się jak dotąd potwierdzić to następujące tytuły:

Płyty LP 30cm: STXL


STXL 001 – Płyta demonstracyjna stereofoniczna

STXL 0181 – Abraham Samuel Rettig – Z albumu pieśni żydowskich

STXL 0188 – Edmund Kajdasz – Musica Antiqua Polonica
STXL 0191 – Zespół Kameralistów Filharmonii Narodowej – Muzyka włoskiego baroku
STXL 0196 – Barbara Hesse-Bukowska – Paderewski, Różycki
STXL 0229 – Witold Rowicki - Moniuszko utwory na orkiestrę
STXL 0231 – Kurpiński, Lessel-Perkowski, Milwid-Krenz – Works for woodwind instruments with orchestra
STXL 0237 – Witold Lutosławski – Utwory symfoniczne
STXL 0250-0251 - Karol Szymanowski – Król Roger


Płyty EP 17,5cm STN:

STN 001 / STN 0170 – Kalina Jędrusik w Kabarecie Starszych Panów
STN 0202 – Wanda Warska Sings Standards
STN 0204 – Orkiestra Ryszarda Damrosza
STN 0205 – Toni Keczer i Czerwono-Czarni – Cowboy Story

Etykieta płyty STN 0202.

Okładka firmowa dla płyt STN.

W połowie lat sześćdziesiątych porzucono prefiks STXL dla płyt stereofonicznych, zastępując go SXL. Na kilka lat zniknęły stereofoniczne płyty 17,5cm / 45 obrotów, powracając dopiero w latach siedemdziesiątych. Przez kilka lat w drugiej połowie lat sześćdziesiątych wydawano wersje stereo niektórych longplayów, nie ograniczając się do muzyki poważnej. Zebranie kompletnej listy tych wydawnictw jest zadaniem bardzo trudnym ze względu na brak informacji o istnieniu wersji stereo na okładkach płyt – podawany był na nich tylko jeden numer katalogowy wersji monofonicznej, a wersje stereo oznaczano jedynie naklejkami, przeważnie w pobliżu numeru katalogowego oraz stemplem o podwyższonej cenie. Drukowanie na obwolutach dwóch numerów katalogowych: XL dla wersji mono i SXL dla stereo rozpoczęto dopiero około 1969 roku.

Poniżej prezentuję listę ciekawszych tytułów, które trafiły do dystrybucji również w wersji stereo, bez informacji o jej istnieniu na okładce:

SXL 0246 – Polish Jazz Quartet (Polish Jazz vol. 3)
SXL 0309 – Ragtime Jazz Band (Polish Jazz vol. 7)
SXL 0378 – The Andrzej Trzaskowski Sextet Featuring Ted Curson – Seant (Polish Jazz vol. 11)
SXL 0438 – Polanie
SXL 0439 – Andrzej Kurylewicz Quintet ‎– Ten + Eight (Polish Jazz vol. 14)
SXL 0452 – The Włodzimierz Nahorny Trio ‎– Heart (Polish Jazz vol. 15)
SXL 0479 – Czerwone Gitary – 3*
SXL 0511 – Old Timers with Sandy Brown (Polish Jazz vol. 16)
SXL 0528 – Skaldowie – Cała jesteś w skowronkach
SXL 0531 – Breakout – Na drugim brzegu tęczy
SXL 0543 - Wanda Warska - Piosenki z piwnicy Wandy Warskiej

*Jedynie pierwsze wydanie nie podaje na okładce numeru katalogowego stereo, późniejsze już tak.

Warto zauważyć, że w pierwszych latach polskiej stereofonii tłoczeniem płyt stereofonicznych zajmowała się wyłącznie warszawska Muza. Na stereofoniczne płyty pionkowskiego Pronitu należało poczekać do około 1969 roku.

Wzór naklejki "STEREO" stosowanej w drugiej połowie lat 60.

Do około 1971 roku wersje stereofoniczne płyt Polskich Nagrań stanowiły ułamek nakładu danych tytułów. Niewątpliwy wpływ miał na to brak gramofonów stereo w polskich domostwach i ich symboliczna ilość na polskim rynku. Próba wdrożenia elektrofonu Stereo 260 rodzimej produkcji spaliła na panewce – powstało raptem kilkaset sztuk. Zaprezentowany w 1968 roku gramofon stereo HiFi G-600 praktycznie nie trafiał do publicznej dystrybucji i nie był pozbawiony poważnych wad konstrukcyjnych. Na pojawienie się gramofonów stereo w stałej sprzedaży należało czekać aż do pierwszych lat siedemdziesiątych. 

25 listopada

The Beathovens

The Beathovens

The Beathovens to szwedzki zespół beatowy z niewielkiego miasta Motala. Ich krótka kariera przypada na połowę lat sześćdziesiątych. Tak jak większość zespołów skandynawskich, pisali i śpiewali po angielsku. Wydali łącznie trzy single, wszystkie nakładem wytwórni Triola:

Let Me Go / Where Do You Hide (1965)
I Need Some One / About The Sun (1965)
Summer Sun / Tramps (1966)

Wszystkie te płyty są obecnie bardzo rzadkie i osiągają wysokie ceny. Nie bez powodu – The Beathovens mieli dość nietuzinkowy styl – nostalgiczny i nastrojowy, którego chyba najlepszym przykładem jest utwór Summer Sun z ostatniego singla. W ich muzyce słychać nawiązania do spokojniejszych utworów Beatlesów z albumów A Hard Day’s Night i Beatles For Sale.

Singla Let Me Go / Where Do You Hide można posłuchać tutaj.




07 listopada

Jazzowe okładki (3)

Jazzowe okładki (3)


Czerwiec 1966, na okładce: szkic tuszem, praca nagrodzona na Noworocznym Konkursie "Jazzu", autor: Zbigniew Warpechowski

06 listopada

Zbyszek

Zbyszek


Zbigniew Namysłowski słucha płyty Coltrane Jazz w wydaniu francuskim wraz ze swoją babcią. Zdjęcie: Marek Karewicz, 1963.

31 października

Rosław Szaybo o okładkach eksportowych

Rosław Szaybo o okładkach eksportowych

W numerze Jazzu ze stycznia 1963 roku został opublikowany wywiad z grafikiem Rosławem Szaybą. Artysta mówi w nim o swoich związkach z muzyką jazzową, początkach swojej kariery i o przygotowywanym właśnie dużym zamówieniu dla Polskich Nagrań. Chodzi o eksportowe okładki polskich płyt z muzyką jazzową, o jakich można przeczytać więcej tutaj

Skan wywiadu został również dodany do wspomnianego artykułu.



29 października

PŁYTA I FILM (7)

PŁYTA I FILM (7)


Choć to nie film produkcji polskiej, płyta po prawej wygląda bardzo znajomo... To oczywiście oryginalne wydanie Astigmatic Krzysztofa Komedy (Polish Jazz vol. 5, 1966).

A film?

If... - 1968 - prod. Wielka Brytania - reżyseria: Lindsay Anderson, w roli głównej: Malcolm McDowell, znany przede wszystkim z Mechanicznej Pomarańczy Kubricka.

20 października

Jazzowe okładki (2)

Jazzowe okładki (2)
Kolejna jazzowa okładka a raczej pierwsza strona.

Luty 1961, kompozycja z kadrem z filmu "Niewinni Czarodzieje" Andrzeja Wajdy. Od lewej (na skuterze Lambretta): Jan Zylber, Roman Polański, Andrzej Trzaskowski, Krzysztof Komeda, Andrzej Nowakowski; obok: Henryk Kurek i Tadeusz Łomnicki.


14 października

Kwintet "Ptaszyna" Wróblewskiego - Jazz Jamboree 1960 nr 3

Kwintet "Ptaszyna" Wróblewskiego - Jazz Jamboree 1960 nr 3
Impresje szpitalne - In A Sentimental Mood - Nãnã Imborô - Nineteenager's Bounce 

Zespół:
Jan "Ptaszyn" Wróblewski (ts)
Jerzy Milian (vib)
Wojciech Lechowski (guit)
Stanisław Zwierzchowski (cb)
Jerzy Grossman (dr)
Janusz Hojan (tp)

Seria płyt wydawanych z okazji festiwalu Jazz Jamboree ma swój początek w roku 1960, pomimo że pierwsza edycja warszawskiego festiwalu miała miejsce dwa lata wcześniej. Wiele z tych płyt, a zwłaszcza edycje z lat sześćdziesiątych, jest dzisiaj bardzo rzadkie. Niektóre nagrania nie doczekały się nigdy reedycji, czy to w wersji cyfrowej, czy analogowej, a stanowią nie lada gratkę dla miłośników polskiego (i nie tylko) jazzu.
Prezentowana EP z nagraniami Kwintetu Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego to jedna z ciekawszych małych polskich płyt jazzowych, nie tylko ze względu na wartość historyczną.

Utwory utrzymane są w konwencji mocnego, hard-bopowego grania, typowej dla tego okresu działalności lidera zespołu. Otwierający EPkę utwór Impresje szpitalne, kompozycja Jerzego Miliana, jest dość długi i złożony, biorąc pod uwagę średnią długość polskich nagrań jazzowych z tego okresu. Następuje po nim przyzwoite wykonanie standardu In A Sentimental Mood Duke’a Ellingtona.
Druga część płyty prezentuje się ciekawiej – zaczyna się fantastycznym i nietypowym wykonaniem Nãnã Imborô, utworu mało znanego w Europie brazylijskiego kompozytora José Pratesa. Bardzo ciekawa byłaby z pewnością historia wcielenia tej kompozycji do repertuaru polskiego zespołu – płyta zawierająca oryginalne nagranie ukazała się wcześniej wyłącznie w Brazylii i jest niesamowicie rzadka. EP wieńczy Nineteenager’s Bounce prezentujący nurt jazzu tanecznego, a biorąc pod uwagę werwę zespołu Ptaszyna – raczej konkretnego wywijania na parkiecie.

Płyta zrealizowana jest bardzo dobrze, z charakterystycznym dla polskich płyt z tamtych czasów uwypukleniem tonów średnich. Jak na wielu płytach z serii Jazz Jamboree, nagrań dokonano w studiu, a nie na żywo w Filharmonii Warszawskiej.

Utwory z tej płyty nie zostały nigdy wznowione z wyjątkiem Nãnã Imborô, który ukazał się na drugiej stronie singla wydanego przez wydawnictwo Mr Bongo w 2017 roku i zawierającego oryginalne wykonanie José Pratesa i polską interpretację Kwintetu „Ptaszyna” Wróblewskiego.

Płyta ukazała się również w wersji eksportowej, z tytułem Moods, z okładką autorstwa Rosława Szayby.


Scyfryzowanej płyty można posłuchać tutaj (YouTube).

06 października

Jazzowe okładki (1)

Jazzowe okładki (1)

O czasopiśmie Jazz wydawanym w Polsce od lipca 1956 do grudnia 1983 z pewnością należałoby napisać więcej i mam zamiar to kiedyś uczynić. W międzyczasie będę prezentował najciekawsze okładki tego miesięcznika z jego najlepszych lat, to jest lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W tych latach Jazz mógł się poszczycić nie tylko znakomitymi tekstami i muzycznymi wiadomościami z całego świata, ale też świetną oprawą graficzną. Niektóre numery to prawdziwe perełki najlepszej polskiej szkoły grafiki użytkowej.

Na początek - październik 1965 i okładka nawiązująca do międzynarodowej wystawy okładek płyt jazzowych, jaka miała miejsce w Polsce w owym roku.

01 października

Katalog Polish Jazz Records 1962 - Ars Polona

Katalog Polish Jazz Records 1962 - Ars Polona

Poniżej prezentuję skany niezwykle rzadkiego katalogu wydanego w 1962 roku przez Centralę Handlu Zagranicznego "Ars Polona", zajmującej się między innymi eksportem polskich książek i płyt na cały świat. Informacja "Exported by Ars Polona" znajduje się na bardzo wielu okładkach polskich płyt z lat sześćdziesiątych, nie tylko jazzowych, a na opisywanych kilka miesięcy wstecz okładkach eksportowych polskich płyt z jazzem podana jest informacja o możliwości uzyskania darmowego katalogu. Można się więc domyślać, że to właśnie mowa o takiej książeczce liczącej niespełna dwadzieścia stron i wydanej bardzo prymitywną metodą powielaczową.

Interesująca jest ostatnia strona katalogu, na której zawarto klauzulę jakoby płyty były eksportowane wyłącznie do krajów demokracji ludowej, co nie jest zgodne z prawdą. Informacja ta jest poprzedzona symbolem "x". Być może jest to rodzaj legendy i postawienie krzyżyka przy niektórych płytach oznaczało brak dostępności danych tytułów.

Prezentowany katalog został zakupiony w Niemczech.











23 września

Głos muzyki z Ameryki

Głos muzyki z Ameryki

W okresie gomułkowskiej odwilży w PRL zaczęło się ukazywać strasznie niekomunistyczne i prokapitalistyczne czasopismo AMERYKA. Było wydawane przez Wydawnictwo Rządu Stanów Zjednoczonych i drukowane w USA na przepięknym, wyróżniającym się od większości krajowej prasy zrobionej z byle czego, papierze kredowym. W dodatku szata graficzna AMERYKI była taka mocno kolorowa, czasopismo samym wyglądem przyciągało wzrok i odciągało umysły Polaków od budowania komunistycznego jutra.
Nie mówiąc w ogóle o zawartości, która promowała wszystko, co w tej Ameryce było fajne. Muzykę, modę, samochody, zarobki, amerykański konsumpcjonistyczny styl życia. Podawała mrożące krew w komunistycznych żyłach herezje. Na przykład o tym, że przeciętny amerykański robotnik podjeżdża co rano pod fabrykę, w której pracuje, własnym samochodem. W Polsce było to oczywiście nie do pomyślenia, a takie nowiny podchodziły niemalże pod gatunek science-fiction.

Na łamach AMERYKI znaleźć można było dobrze przetłumaczone przedruki z czołowych amerykańskich periodyków takich jak Vogue czy Life. Oprócz tego w którychś trudnych do zidentyfikowania numerach w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych znalazły się interesujące fonograficzne załączniki – czerwone, jednostronnie płytki flexi z nagraniami amerykańskiego jazzu. A konkretnie Milesa Davisa (My Funny Valentine) i Modern Jazz Quartet (Sketch z albumu Third Stream Music nagranego z triem Jimmy’ego Giuffre i kwartetem smyczkowym Beaux Arts). Dokładne umiejscowienie chronologiczne tych wydawnictw nie jest sprawą łatwą – poszczególne edycje AMERYKI, będącej z założenia miesięcznikiem, nie są opatrzone żadnymi datami a jedynie numerami. Osobiście nie spotkałem w żadnym numerze czasopisma informacji o dołączonych nagraniach.

Płyty mają średnice 17,5cm, wyprodukowano je niewątpliwie w Stanach Zjednoczonych, są nagrane z prędkością 33 1/3 obrotów na minutę i brzmią zadziwiająco dobrze, nie ustępując znacznie oryginalnym longplayom. Do każdej z nich jest dedykowana koperta z rzetelnym opisem zawartości i biogramem wykonawców nieznanego autorstwa.

Nakład tych krążków jest również ciężki do określenia. Do dzisiaj w stanie umożliwiającym odtwarzanie przetrwało ich stosunkowo niewiele, do czego mogły przyczynić się delikatność nośnika - płyty flexi są podatne na pękanie i powstawanie zmarszczek – oraz zalecenie by do odtwarzania przykleić płytę do talerza taśmą nadrukowane na nośnik. 







10 września

I GIGANTI - Wielkoludy

I GIGANTI - Wielkoludy
Włochy są przez koneserów dźwięków okołorockowych znane jako żyzna gleba rodząca w latach siedemdziesiątych nieskończone ilości ciekawych zespołów wykonujących muzykę progresywną i nagrywających niesamowicie rzadkie (bo nikt ich nie kupował, kiedy były w sklepach) i poszukiwane dzisiaj płyty. Ale przed nastaniem tej mody, które można datować na przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był we Włoszech bigbit. Bigbit bardzo specyficzny i choć uparcie papugujący piosenki anglosaskie, to oryginalny. A jednym z oryginalniejszych przedstawicieli tego nurtu był mediolański zespół I Giganti.

Okładka pierwszego longplaya zespołu.
I Giganti powstali w 1964 roku i w pierwszych latach istnienia ich działalność sprowadzała się do wykonywania coverów anglosaskich piosenek z nowymi, włoskimi tekstami, co jest chyba najbardziej typową cechą włoskiego bigbitu. Zespół od początku wyróżniał się skomplikowanymi partiami wokalnymi wykonywanymi przez wszystkich członków zespołu, czemu sprzyjał dobry warsztat i zróżnicowanie głosów, z których najbardziej wyróżniał się ten niesamowicie niski należący do perkusisty Enrica Maria Papesa. To, że gdyby jego głos byłby jeszcze trochę niższy to zapewne nie byłoby go wcale słychać, za to wszystko dookoła by drżało, pozwalał mu wykonywać oryginalne partie rytmiczne zbliżone do tych kojarzonych raczej z gitarą basową.
Przełom w działalności zespołu nastąpił wiosną 1966 roku w raz z wydaniem autorskiego singla Tema / La Bomba Atomica, który przyniósł Wielkoludom rozgłos. Nieco później ukazał się ich pierwszy longplay wydany nakładem mediolańskiej wytwórni RI-FI i zawierający dwanaście utworów, w tym siedem zwłoszczonych piosenek anglosaskich. Album ten zasługuje na uwagę jako jeden z najciekawszych bigbitowych płyt długogrających wydanych na półwyspie Apenińskim, nie tylko ze względu na dobry warsztat Gigantów, ale też dzięki niespotykanie dobrej jak na połowę lat sześćdziesiątych realizacji, która zostawia w tyle większość popularnych produkcji EMI. Do najciekawszych utworów w tym zbiorze należy protest-song La Bomba Atomica (Bomba atomowa) przywołujący na myśl niektóre dokonania The Mothers of Invention pod przewodnictwem Franka Zappy, rozpoczynający się dosłownym „mocnym uderzeniem” Il mio giorno verrà (Mój dzień nadejdzie) i surrealistyczny Perché una luce (Ponieważ inne światło).



Po sukcesie roku 1966 I Giganti wiele koncertowali, wystąpili w filmie, grali na festiwalach – w tym na tym najbardziej sławnym, w San Remo – i wydawali kolejne single. Wkrótce zaczęły pojawiać się pierwsze problemy z niesamowicie konserwatywną cenzurą, która w demokratycznych Włoszech lat sześćdziesiątych miała się znakomicie i tarcia wewnątrz zespołu. Te drugie skończyły się nie tylko na krzyczeniu i wymachiwaniu rękoma, ale na regularnej bójce, która przyniosła dość długą przerwę w działalności kapeli. W tym okresie ukazał się drugi album zespołu zatytułowany Mille idee dei Giganti, będący płytą średnio udaną, skłaniającą się raczej w kierunku muzyki mniej ambitnej. W dodatku niektóre utwory składające się na ten longplay nie zostały właściwie skończone przed awanturą i bijatyką. Płyta nie była promowana, nie ukazał się z niej żaden singiel.

Kuriozalna notka prasowa o zespole - Jazz, maj 1966
Wielkoludy powróciły na początku lat siedemdziesiątych, idąc z duchem czasu i dostosowując swój styl do cieszącej się niezwykłą popularnością ambitnej muzyki progresywnej. W 1971 zespół wydał swój ostatni album – Terra in bocca­. Poesia di un delitto. (Ziemia w ustach. Poezja przestępstwa.), będący jednocześnie jednym z ważniejszych włoskich albumów koncepcyjnych. Longplay składający się z nieoddzielonych przerwami utworów podejmuje palącą Włochy od dziesięcioleci problematykę mafii, co zaowocowało niechęcią stacji radiowych do puszczania zeń fragmentów. To z kolei spowodowało, że płyta była pod względem komercyjnym zupełnym fiaskiem. I w zasadzie na tym skończyła się kariera Wielkoludów.   

Terra in bocca - poesia di un delitto (1971)

04 września

Stany Zjednoczone Ameryki (The United States of America)

Stany Zjednoczone Ameryki (The United States of America)

Stany Zjednoczone, 1968. Drugi rok rewolucji. Zeszłe lato zostało okrzyknięte latem miłości, sprzeciw przeciwko szeroko pojętemu establishmentowi i prowadzonej przez niego wojnie wre podobnie jak walka z segregacją rasową. Świat muzyki popularnej jest wywrócony do góry nogami i już niezbyt wiadomo gdzie kończy się pop, a zaczyna awangarda. I w marcu Columbia wydaje album pod tytułem Stany Zjednoczone Ameryki. Okładka nijak nie mówi czego można by się spodziewać po zawartości płyty, bo jest opakowana w szarą kopertę z papieru pakowego. Ale to nie żadna cenzura, tak sobie po prostu wymyślili.


No więc co jest na tej płycie? Na tej płycie jest, jednym słowem, eksperyment - połączenie ambitnych, nieprawomyślnych i miejscami wyuzdanych tekstów; niewidzianych nigdy wcześniej instrumentów elektronicznych, będących szalonymi dziećmi zajmującego się profesjonalnie aeronautyką naukowca; smyczkowej muzyki nowoczesnej i lodowatego głosu wokalistki Dorothy Moskowitz. Tłem dla tych niesamowitych wojaży jest a to cyrk, a to Kubuś Puchatek i jego podróż na chmurce, a to msza i następujący po niej festyn wiejski tudzież małomiasteczkowy.

Jak dowiadujemy się z pierwszego utworu – ceną wstępu do tej atrakcji jest umysł słuchacza, choć lepszym określeniem byłaby tutaj kaucja. Wszak po zakończeniu seansu dostaje się go z powrotem, może niekoniecznie w takiej formie w jakiej był przed rozpoczęciem słuchania. Po tym cyrkowym, nieco enigmatycznym wprowadzeniu woda bardzo szybko robi się głęboka. Drugi numer – Hard Comin’ Love – eksploduje niesamowitym brzmieniem zelektryfikowanych, przesterowanych i przepuszczonych przez octaver* skrzypiec w komplecie z bezprogową gitarą basową i dzwoniącymi organami elektrycznymi. Następująca po tej miłosnej refleksji Kubusiowa podróż na chmurce stanowi niewątpliwie moment odpoczynku i wytchnienia od ogłuszającego, awangardowego jazgotu. Dalej jest nie mniej zróżnicowanie – pierwsza strona płyty kończy się stylizowaną na tradycyjną amerykańską piosenkę I Won't Leave My Wooden Wife for You, Sugar, której kontrastujący z warstwą muzyczną tekst porusza temat fetyszystycznych stosunków seksualnych z domniemanie nieletnią uczennicą.
Druga strona albumu jest nie mniej zróżnicowana – od mszalnego Agnus Dei i następującej po tym serii bardzo potężnych i niskich dźwięków wprowadzających utwór Where is Yesterday, przez bardzo piękną piosenkę miłosną dedykowaną zmarłemu niedługo przed nagraniem albumu Che Guevarze, a skończywszy na kalejdoskopicznej kompozycji stanowiącej puentę dzieła – The American Way of Love.

The United States of America to, mówiąc bez zbędnych eufemizmów, arcydzieło jakie mogło powstać tylko tam i tylko wtedy, to jest w Ameryce 1968 roku. Ameryce w środku przerażającej wojny w Wietnamie, Ameryce na rok przed lotem na Księżyc i Ameryce u szczytu walki z segregacją rasową. Połączenie ambitnej warstwy lirycznej, mądrze wyeksponowanej na rewersie okładki oryginalnego wydania; awangardowych eksperymentów z instrumentami elektronicznymi i całą masą aparatury, której nie słyszał nikt przedtem ani potem; dobrego warsztatu muzyków biorących udział w projekcie i na końcu to, czego na tej płycie jest chyba najwięcej – ironii na otaczającą rzeczywistość, po prostu nie mogło nie zadziałać. Produkcja, jak na płyty amerykańskiej Columbii z tej epoki przystało, godnie stawiła czoła całemu temu bałaganowi dziwacznych ustrojstw na prąd, kilometrom zapętlanej taśmy, sprzężeniom i przesterowaniom. Wszystko w tej realizacji jest na swoim miejscu i choć zdanie to może się kłócić z wcześniejszym opisem serwowanych dźwięków, płyta brzmi miękko i zapraszająco.
Stany Zjednoczone Ameryki jest albumem na zawsze oryginalnym, niepodobnym do niczego i zarazem jednym z fundamentalnych, jeśli chodzi o amerykański nurt muzyki psychodelicznej końca lat sześćdziesiątych.
Nota dyskograficzna:

Płyta pierwotnie ukazała się w USA i Kanadzie (Columbia), Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii, RFN, Włoszech i Holandii (CBS). Miała kilka reedycji. Obecnie dostępna reedycja wydana przez Sundazed jest jak najbardziej godna polecenia.


 *octaver - rodzaj modulatora częstotliwości słyszalnych, który podnosi dźwięk wydany na instrumencie o oktawę w górę lub w dół. Lub o kilka oktaw.

10 lipca

Jak robiono płyty w Polsce?

Jak robiono płyty w Polsce?

Na terenach dzisiejszej Polski produkowano płyty gramofonowe jeszcze zanim ta wróciła na mapy polityczne w 1918 roku. Wyjąwszy okresy wojny i lata od 1992 (a może 1993?) do 2015 stan ten nie ulegał zmianie. Zmieniały się za to technologie, materiały, jakość produktów no i przede wszystkim - zmieniały się czasy, co można zobaczyć na poniższych archiwalnych materiałach filmowych. Wszystkie obrazują proces produkcji płyty gramofonowej. Pierwszy z nich nagrano w 1936 roku w warszawskiej siedzibie legendarnego wydawnictwa Syrena, drugi pochodzi z początku lat sześćdziesiątych i pokazuje proces produkcji winylowej płyty HiFi, trzeci jest natomiast zupełnie współczesny i stanowi ilustrację powrotu do produkcji płyt gramofonowych w Polsce zasługą firmy GM Records.

Jak powstaje płyta gramofonowa? 1936, Syrena


Polska Kronika Filmowa nr 37a/61 - "Polskie Nagrania" 1961, Polskie Nagrania, tłoczenie Muza


Jak powstaje winyl? 2015, GM Records



01 czerwca

Ballady i piosenki

Ballady i piosenki


Nagrania Sławy Przybylskiej z lat sześćdziesiątych są chętnie wrzucane do jednego olbrzymiego i zakurzonego wora z etykietą „ramota, chała i badziewie”. O ile istnienie takiego wora i jego obfitość są jak najbardziej uzasadnione, o tyle zaklasyfikowanie do niego licznych nagrań pani Przybylskiej, między innymi dwóch pierwszych płyt długogrających z serii Ballady i piosenki jest absolutnie niesłuszne. Niesłuszne i to z wielu względów, począwszy od współpracy z artystami takimi jak Agnieszką Osiecka czy Władysław Szpilman, których już nikt nie śmiałby umieścić w sąsiedztwie Tercetu Egzotycznego, a skończywszy na przyzwoitej aranżacji i doskonałej realizacji tych pozycji.

Pierwsze Ballady i piosenki, wydane jako dziesięciocalowy longplay Pronitu, często sprzedawany w zwykłej kopercie firmowej zamiast dedykowanej okładki, nie doczekały się pełnoprawnej reedycji zachowującej układ utworów. Ich druga część wydana – już bardziej na poważnie - na przełomie lat 1965 i 1966 przez Muzę została wznowiona na początku dwudziestego pierwszego wieku na płycie kompaktowej z kilkoma dodatkowymi utworami, podobnie jak trzecia i ostatnia część cyklu z 1966 roku, pierwotnie wydana nakładem Pronitu. Wszystkie te płyty są jednak nadal łatwo dostępne w oryginalnych wydaniach w przeważnie niskich cenach – nakłady były spore, a pogardzanie Balladami i piosenkami przez gros współczesnej publiczności, która niekiedy zdaje się preferować Bohdana Łazukę (ale może jeszcze nie Jaremę Stępowskiego) powoduje, że znalezienie tych płyt na półkach antykwariatów jest przeważnie łatwe.


Pronitowskie Ballady i piosenki zasługują na uwagę przede wszystkim ze względu na kanoniczne nagrania piosenek Osieckiej – sześć z ośmiu umieszczonych na płycie utworów to właśnie piosenki pióra legendarnej poetki, w tym szlagier Okularnicy – i z powodu ciekawych, dość nowatorskich aranżacji chętnie wykorzystujących instrumenty elektryczne. Dwunastocalowa kontynuacja opatrzona numerem 2 zawiera bardziej zróżnicowany repertuar, w tym godne uwagi polskojęzyczne wykonanie popularnej piosenki autorstwa jednej z najważniejszych postaci amerykańskiego nurtu folkowego – Where Have All The Flowers Gone Pete’a Seegera. Zupełnie urocza jest piosenka Kot Teofil. Oryginalny, dosyć chłodny głos i znakomite wykonawstwo Sławy Przybylskiej w połączeniu z bardzo profesjonalnymi aranżacjami, akompaniamentem Zespołu Estrady Warszawskiej pod batutą Janusza Senta i realizacją na najwyższym poziomie czynią ten repertuar nadal dość przystępnym po upływie pięćdziesięciu lat. Nie jest on jednak pozbawiony kilku warstw urokliwej patyny.

Trzecia część Ballad i piosenek jest płytą wyraźnie mniej ambitną i bardziej nastawioną na masowego odbiorcę. Nieco niższy poziom tego longplaya nie jest kwestią gorszego wykonawstwa piosenkarki czy dyletantyzmu aranżacyjnego, ale doboru repertuaru, który zdecydowanie odstaje od ambitnych piosenek jakie znalazły się na dwóch poprzednich zbiorach Ballad i piosenek

Zdjęcia płyty nadesłał Piotr Gaczkowski.

18 maja

Płyta i film (6)

Płyta i film (6)

- Mam coś nowego z bigbitu.
- Dawaj! (bierze płytę i zaczyna nią wymachiwać w powietrzu)
- Nie, nie wygłupiaj się, ten krążek jest wart sto pięćdziesiąt złotych!


Tak mniej więcej zaczyna się Pingwin, polski film fabularny z 1965 roku reżyserii Jerzego Stefana Stawińskiego. Płyta, o którą chodzi, to nie lada gratka - zawiera niewydane w rzeczywistości pozafilmowej utwory mitycznego zespołu Jan Grepsor i jego chłopcy. Tak nazywała się „chałturząca” bigbitowa grupa Krzysztofa Komedy, który skomponował muzykę do filmu, nie tylko tą ekstradiegetyczną, ale też dwa bigbitowe kawałki - Don't Say Never More i Take it Easy.

Krystyna Konarska, Stereo 260 i kolumna głośnikowa A-10.

Jakby tego było mało, to ta siedmiocalowa płyta trafia potem na talerz najrzadszego spośród seryjnie produkowanych polskich gramofonów - stereofonicznego elektrofonu Stereo 260, wyprodukowanego w ilości zaledwie kilkuset sztuk na przełomie 1964 i 1965 roku przez Łódzkie Zakłady Radiowe T4 (które później przyjęły nazwę Fonica). Stereo 260 było pierwszym produkowanym w Polsce zestawem stereo do odtwarzania płyt gramofonowych. W filmie Pingwin dżezuje podczas studenckiej prywatki zorganizowanej w zamożnym domu jednego z bohaterów. Oprócz dwóch bigbitowych utworów Komedy, w tej scenie występuje jeszcze instrumentalny Remont Czerwono-Czarnych, wydany na EP Muzy z numerem katalogowym N0340.


Na koniec, jako prezent inny kadr z tego samego filmu, zapraszający do słuchania i tańczenia w klubie Stodoła do zespołu Ragtime Jazz Band.





11 maja

Accolade

Accolade

Accolade to jeden z wielu niesłusznie zapomnianych zespołów sprzed prawie półwiecza. Ta angielska grupa, wykonująca muzykę będącą amalgamatem brytyjskiej muzyki folkowej, akustycznego jazzu i odrobiny rocka progresywnego, działała na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Co ciekawe, Accolade nie było przypadkową zbieraniną muzyków-amatorów, a supergrupą zrzeszającą obiecujących i utalentowanych artystów. Przez zmieniające się na przestrzeni kilku lat działalności składy zespołu przewinęli się Gordon Giltrap, mający już wówczas na koncie dwa longplaye wydane przez Transatlantic; Don Partridge z jednym autorskim albumem wydanym po obu stronach Atlantyku; Wizz Jones o podobnym dorobku i rozpoznawalności; Malcolm Poole, basista znany z zespołu The Artwoods.


Grupa nagrała dwa dobrze wyważone albumy, pełne innowacyjnego połączenia folkowego grania na gitarach akustycznych, swingującego fletu i jazzującej sekcji rytmicznej. Pierwszy album z lipca 1970 roku, wydany w Anglii i jakimś cudem również w Stanach Zjednoczonych, jest świadectwem dobrze przemyślanej koncepcji folku wychodzącego poza powielanie tradycyjnych piosenek i ich konserwatywnych wykonań.
Uwagę zwracają dwa dłuższe, około dziesięciominutowe utwory – Ulysees i bardzo ciekawe wykonanie piosenki Nature Boy napisanej przez amerykańskiego protohipisa edena ahbeza* i znanej z repertuaru Nat King Cole’a oraz The Great Society. W środkowej części tego nagrania pojawia się zupełnie nietypowe dla muzyki folkowej metrum 5/4, kojarzone przede wszystkim ze sławnym Take Five kwartetu Dave’a Brubecka.

Drugi album zespołu – Accolade 2­ – nagrany w nieco innym składzie i wydany wyłącznie w Wielkiej Brytanii w 1971 roku, jest stylistycznie podobny do pierwszego nie tylko za sprawą okładki, skądinąd bardzo ciekawej i estetycznej.  Nagrania prezentują bardziej harmonijną mieszankę różnych stylów muzycznych, przez co całość cechuje się większą spójnością, sugerując atmosferę folkowego wieczoru przy ciepłym kominku. Zespół z drugiej płyty wydaje się nieco lepiej zgrany i skupiony na wspólnej wizji muzyki, co może być wynikiem skandynawskiej trasy koncertowej odbytej wspólnie z zespołem Rare Earth przed ponownym wejściem do studia nagraniowego.
Spójność i harmonijność materiału na Accolade 2 nie została jednak okupiona odejściem od eklektyzmu – na płycie znajdziemy nietypowe wykorzystanie efektu wah-wah w połączeniu z gitarą akustyczną w utworze Spider to the Spy, piosenkę Snakes in a Hole szwedzkiego zespołu Made in Sweden i jedenastominutową autorską kompozycję Cross-Continental Pandemonium Theatre Company, będącą literackim nawiązaniem do powieści Something Wicked This Way Comes (przetłumaczonej na polski jako Jakiś potwór tu nadchodzi) Raya Bradbury’ego.


Pomimo jakości nagranego materiału, obydwa albumy były zupełnym fiaskiem z punktu widzenia komercyjnego. Nie pomógł zadziwiający fakt wydania pierwszej płyty grupy w Stanach Zjednoczonych przez olbrzymią wytwórnie Capitol. Dorobek Accolade szybko przepadł w mrokach niepamięci, doceniony jedynie przez nielicznych kolekcjonerów płyt. Na reedycję którejkolwiek z płyt należało czekać aż trzydzieści pięć lat (w 2006 w Japonii wznowiono na płycie kompaktowej Accolade 2), podczas kiedy ceny oryginalnych wydań zdążyły poszybować w niedostępne dla większości przeciętnych melomanów rejony.

*eden ahbez (właściwie George Aberle) uważał, że jedynymi słowami godnymi rozpoczynania ich wielką literą są „Bóg” i „Nieskończoność”.

02 maja

Płyta i film (5)

Płyta i film (5)

Tym razem mamy do czynienia z kasowym filmem sprzed kilku lat, którego akcja dzieje się w 1965 roku w Stanach Zjednoczonych, a chodzi o Moonrise Kingdom (Kochankowie z Księżyca) Wesa Andersona. W tej cenionej między innymi za scenografię produkcji pojawia się płyta znanej czytelnikom Françoise Hardy i jej przebój Le temps de l'amour. Komercyjny sukces filmu z pewnością przyczynił się do rozpowszechnienia wczesnej twórczości piosenkarki znad Sekwany, jak to często ma miejsce w przypadku utworów wykorzystywanych w cieszących się dużą oglądalnością produkcjach filmowych.



Szkoda natomiast, że obecności Françoise Hardy w tym skądinąd udanym filmie towarzyszy spory błąd scenograficzny, ponieważ taka płyta jak ta będąca filmowym rekwizytem po prostu nie istnieje. Protagonistka Moonrise Kingdom w jednej z wypowiedzi przedstawia płytę piosenkarki jako swoją ulubioną i otrzymaną w prezencie od matki chrzestnej mieszkającej we Francji. Na ekranie widzimy wówczas sztucznie pomniejszoną okładkę amerykańskiego longplaya The Yeh-Yeh Girl from Paris wydanego w 1965 roku. Otrzymanie w prezencie od mieszkanki Francji amerykańskiego wydania pierwszego albumu Françoise, który nie miałby szans trafić do sprzedaży nad Sekwaną, jest dosyć mało prawdopodobne. Co gorsza, chwilę później, kiedy płyta ląduje na przenośnym, bateryjnym gramofonie, i słychać pierwsze dźwięki perkusji, basu i gitary elektrycznej zespołu Rogera Samyna, widzimy, że odtwarzany jest krążek wydany przez amerykańską wytwórnię Capitol. Żadna płyta z oryginalnym nagraniem Le temps de l'amour nie została nigdy wydana przez tę wytwórnię i w takim formacie. 

Sztucznie zmniejszona okładka The Yeh-Yeh Girl from Paris wydawnictwa 4 Corners of The World.

Pozostaje zadać sobie pytanie - co poszło nie tak? Czy zdobycie odpowiedniej francuskiej Super-EP lub równie popularnego longplaya przekroczyło możliwości osoby zajmującej się rekwizytami w tej dość wysoko budżetowej produkcji?




25 kwietnia

Os Mutantes (1968)

Os Mutantes (1968)


Zespół Os Mutantes, założony w 1966 roku w Sao Paulo stanowi sam w sobie jeden z najważniejszych rozdziałów historii brazylijskiej muzyki dwudziestego wieku. Jest jednym z naczelnych przedstawicieli ruchu Tropicalia, którego główne hasło to antropofagia kulturowa, czyli brutalne i bezlitosne łączenie najrozmaitszych ogólnoświatowych inspiracji. Co doskonale słychać na kipiącym eklektyzmem i z pewnością przełomowym pierwszym albumie grupy wydanym w 1968 roku.

Już pierwsze dźwięki piosenki Panis et Circenses, będącej manifestem wspomnianego ruchu kulturowego, przenoszą słuchacza do bajkowego, kolorowego świata, w którym nie brak ewidentnych nawiązań do płyty, która rok wcześniej zrewolucjonizowała muzykę popularną, czyli Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Pomimo siły oddziaływania Sierżanta Pieprza brazylijskie trio nie jest atoli zapatrzone w brytyjskie arcydzieło, łącząc do tej inspiracji echa północnoamerykańskiego kompozytorstwa, nie tylko tego wyrafinowanego, przywołującego wokalne harmonie The Beach Boys, ale też intensywnie rozwijającej się na obydwu wybrzeżach Stanów Zjednoczonych awangardy. Oprócz tego na longplayu nie brakuje eksplicytnych odniesień do muzyki z Europy kontynentalnej, w tym znakomitego wykonania Le premier bonheur du jour z repertuaru Françoise Hardy. Tej mieszance towarzyszy śmiała dawka tropikalnej samby oraz bardzo awangardowe eksperymentatorstwo instrumentalne, w dużej mierze oparte na elektronicznym geniuszu brata jednego z członków zespołu.
Płyta od samego początku do końca oferuje psychodeliczną podróż przez miriadę gatunków i styli, która niekiedy przyjmuje formę pastiszu, kiedy indziej subtelnej parodii. Debiut Os Mutantes jest być może jedną z najbardziej wewnętrznie różnorodnych płyt nagranych w latach sześćdziesiątych. Zespół, w przeciwieństwie do The Beatles na Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, nigdy nie schodzi na ziemię, oferując nieprzerwany muzyczny trip z niewielką ilością momentów wytchnienia, co może nieco utrudniać obcowanie z tą muzyką dla niewprawionego słuchacza.

Na szczególne uznanie zasługuje realizacja płyty, która, biorąc pod uwagę niesłychanie gęstą aranżację Rogerio Duprata i mnogość ścieżek, utrzymuje bardzo dobrą dynamikę i spójne brzmienie, za co należą się oklaski dla realizatora nagrań. Ten brazylijski album nie odstaje pod tym względem od wybitnej pracy George’a Martina z liverpoolską czwórką, przebijając wiele aspirujących produkcji z Europy i Stanów Zjednoczonych.
Os Mutantes nie zdobyli pierwotnie żadnej znaczącej popularności w Europie i Stanach Zjednoczonych, ograniczając swój sukces do Ameryki Południowej. Ich muzyka stała się szerzej znana dopiero po dwudziestu latach, kiedy pojawienie się płyt kompaktowych przyniosło wznowienie materiału na nowym nośniku. To właśnie wtedy jednymi z ich apologetów stali się David Byrne (Talking Heads) i Kurt Cobain (Nirvana), który nawet napisał list do jednego z członków grupy, namawiając go do wznowienia działalności zespołu.

Sytuacja wydawnicza nagrań Os Mutantes przedstawia się niestety nie najlepiej. Jedyną dostępną reedycją dobrej jakości jest oficjalne wznowienie na płycie kompaktowej. Jeśli chodzi natomiast o wydania analogowe, sprawa wygląda dość beznadziejnie – płyta pierwotnie ukazała się tylko w kilku krajach Ameryki Południowej, na pierwszą i chyba jedyną sensowną reedycje należało czekać do 1986 roku. Żadna z kilku obecnie dostępnych reedycji winylowych nie ma dobrej opinii. 



Copyright © 2016 Rytm i piosenka , Blogger