17 listopada

Wśród płyt (nr 1): ALLAH-LAS (2012)



Kto jest zdania, że w prostej muzyce rokendrolowej wszystko, co warte propagowania zostało nagrane w ubiegłym stuleciu, ten albo nie słyszał pierwszego albumu kalifornijskiego zespołu Allah-Las, albo jest malkontentem o niekoniecznie wysublimowanym guście, którego bardziej cieszy tępa wtórność rozpowszechnionej gitarowej młócki, stanowiącej doskonałą ilustrację muzyczną do spożywania niskogatunkowej, niedopieczonej kiełbasy z giętkiej plastikowej tacki.

Względnie nieznani poza macierzystym kontynentem członkowie tej kalifornijskiej grupy dokonali swoim pierwszym krążkiem rzeczy wielkiej. Będący fonograficznymi koneserami, o upodobaniach estetycznych skierowanych między innymi na ważny i niezwykle płodny okres w historii amerykańskiej muzyki – erę elektryfikującego się folku – okazali się na tyle dojrzali, żeby nie powielać utartych schematów i nie starać się za wszelką cenę oddać niespokojnego brzmienia połowy lat sześćdziesiątych, w dużej części wynikającego z nieraz daleko idących niedoskonałości realizacyjnych. Debiutancki album Allah-Las jest pełen nostalgicznych ech nieociosanej estetyki Dylana, piosenkarskiego kunsztu kompozytorskiego The Byrds, zadziorności znanej z pierwszych płyt 13th Floor Elevators czy Love i niezawodnie wywołującego rytmiczne tupanie stylu Northern Soul. Co ważne, wszystkie te mniej lub bardziej wyblakłe ślady inspiracji zostały zsyntetyzowane wprost wyśmienicie, składając się na bardzo dobry produkt końcowy, pełen prostych, ale dopracowanych gitarowych dźwięków przywołujących tradycję kalifornijskiej muzyki surferów.

W zakresie kompozycji album pozytywnie wybija się na tle miriady współczesnych krążków o ponadgodzinnym czasie trwania niewypełnionym dobrej jakości treścią. U Kalifornijczyków niełatwo wskazać słabsze kompozycyjnie utwory, może poza mało wysublimowanym lirycznie i przeładowanym gitarowym dzwonieniem Vis à vis. Jest to jednak zrekompensowane z nawiązką przez perły takie jak Sandy, Catalina czy No Voodoo, które znakomicie łączą emocjonalnie nostalgiczne teksty z chwytliwą kompozycją muzyczną, w której nie brak prostych, ale wysmakowanych gitarowych haków.

Trudno się przy tym zgodzić z całą rzeszą recenzentów, którzy twierdzą jakoby zespół brzmiał dokładnie jak przeniesiony w czasie z połowy lat sześćdziesiątych. Nikt w muzyce popularnej  nie łączył wtedy będącego już passé mokrego brzmienia kamer pogłosowych z charakterystycznie podzwaniającymi dwunastostrunowymi gitarami elektrycznymi spopularyzowanymi przez George’a Harrisona i Rogera McGuinna. Robią to członkowie Allah-Las w ponad pięćdziesiąt lat później, bez zbędnego symulowania intensywnej kompresji i zniekształceń wynikających z nagrywania na trzech, góra czterech śladach taśmy. Robią to z klasą i pokazują, że ich instrumenty i wzmacniacze, które jeśli nie metrykalnie to konstrukcyjnie pamiętają czasy sprzed lotu człowieka na Księżyc, mają jeszcze ogromny potencjał tak jak prosta, ale dopieszczona forma piosenki opartej na banalnych akordach.  

Debiut Allah-Las byłby z pewnością jeszcze lepszy, gdyby nie miejscami niezbyt udana realizacja. Niektóre utwory skorzystałyby na bardziej zwartym, ostrzejszym brzmieniu. Na płycie tego niestety brakuje i zdarza się, że instrumenty brzmią nieco jak przez poduszkę. Jako rekompensatę tej niedoskonałości warto polecić mistrzowsko zrealizowany koncert zespołu z teksańskiego festiwalu Stage on Sixth z 13 marca 2013 roku. Ktokolwiek stanął przy tej okazji za konsoletą, wiedział co robi i dobrze oddał brzmienie zespołu, bez żadnych przejaskrawień i tak typowego dzisiaj dudnienia i świstu.


Allah-Las, Innovative Leisure IL2007, 2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Rytm i piosenka , Blogger