Kto jest zdania, że w prostej
muzyce rokendrolowej wszystko, co warte propagowania zostało nagrane w ubiegłym
stuleciu, ten albo nie słyszał pierwszego albumu kalifornijskiego zespołu
Allah-Las, albo jest malkontentem o niekoniecznie wysublimowanym guście,
którego bardziej cieszy tępa wtórność rozpowszechnionej gitarowej młócki,
stanowiącej doskonałą ilustrację muzyczną do spożywania niskogatunkowej,
niedopieczonej kiełbasy z giętkiej plastikowej tacki.
Względnie nieznani poza macierzystym
kontynentem członkowie tej kalifornijskiej grupy dokonali swoim pierwszym
krążkiem rzeczy wielkiej. Będący fonograficznymi koneserami, o upodobaniach
estetycznych skierowanych między innymi na ważny i niezwykle płodny okres w
historii amerykańskiej muzyki – erę elektryfikującego się folku – okazali się
na tyle dojrzali, żeby nie powielać utartych schematów i nie starać się za
wszelką cenę oddać niespokojnego brzmienia połowy lat sześćdziesiątych, w dużej
części wynikającego z nieraz daleko idących niedoskonałości realizacyjnych. Debiutancki
album Allah-Las jest pełen nostalgicznych ech nieociosanej estetyki Dylana,
piosenkarskiego kunsztu kompozytorskiego The Byrds, zadziorności znanej z
pierwszych płyt 13th Floor Elevators czy Love i niezawodnie wywołującego
rytmiczne tupanie stylu Northern Soul. Co ważne, wszystkie te mniej lub
bardziej wyblakłe ślady inspiracji zostały zsyntetyzowane wprost wyśmienicie,
składając się na bardzo dobry produkt końcowy, pełen prostych, ale dopracowanych
gitarowych dźwięków przywołujących tradycję kalifornijskiej muzyki surferów.
W zakresie kompozycji album
pozytywnie wybija się na tle miriady współczesnych krążków o ponadgodzinnym
czasie trwania niewypełnionym dobrej jakości treścią. U Kalifornijczyków
niełatwo wskazać słabsze kompozycyjnie utwory, może poza mało
wysublimowanym lirycznie i przeładowanym gitarowym dzwonieniem Vis à vis. Jest to jednak
zrekompensowane z nawiązką przez perły takie jak Sandy, Catalina czy No Voodoo, które znakomicie łączą
emocjonalnie nostalgiczne teksty z chwytliwą kompozycją muzyczną, w której nie
brak prostych, ale wysmakowanych gitarowych haków.
Trudno się przy tym zgodzić z całą
rzeszą recenzentów, którzy twierdzą jakoby zespół brzmiał dokładnie jak
przeniesiony w czasie z połowy lat sześćdziesiątych. Nikt w muzyce popularnej nie łączył wtedy będącego już passé mokrego
brzmienia kamer pogłosowych z
charakterystycznie podzwaniającymi dwunastostrunowymi gitarami elektrycznymi spopularyzowanymi przez George’a Harrisona i Rogera McGuinna. Robią to
członkowie Allah-Las w ponad pięćdziesiąt lat później, bez zbędnego symulowania
intensywnej kompresji i zniekształceń wynikających z nagrywania na trzech, góra
czterech śladach taśmy. Robią to z klasą i pokazują, że ich instrumenty i
wzmacniacze, które jeśli nie metrykalnie to konstrukcyjnie pamiętają czasy
sprzed lotu człowieka na Księżyc, mają jeszcze ogromny potencjał tak jak
prosta, ale dopieszczona forma piosenki opartej na banalnych akordach.
Debiut Allah-Las byłby z
pewnością jeszcze lepszy, gdyby nie miejscami niezbyt udana realizacja.
Niektóre utwory skorzystałyby na bardziej zwartym, ostrzejszym brzmieniu. Na
płycie tego niestety brakuje i zdarza się, że instrumenty brzmią nieco jak przez
poduszkę. Jako rekompensatę tej niedoskonałości warto polecić mistrzowsko zrealizowany koncert zespołu z teksańskiego festiwalu Stage on Sixth z 13 marca
2013 roku. Ktokolwiek stanął przy tej okazji za konsoletą, wiedział co robi i
dobrze oddał brzmienie zespołu, bez żadnych przejaskrawień i tak typowego
dzisiaj dudnienia i świstu.
Allah-Las, Innovative Leisure IL2007, 2012
Allah-Las, Innovative Leisure IL2007, 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz