19 listopada

The Phantoms

The Phantoms
Mało kto wie, że w połowie lat sześćdziesiątych, w apogeum Gomułkowskiej małej stabilizacji w Polsce miały okazję nagrywać i wydawać płyty zespoły z europejskiej mekki muzyki beatowej – Wielkiej Brytanii. Co więcej, pierwszy wydany w PRL pełnoprawny longplay z tego typu młodzieżowymi dźwiękami to album zespołu The London Beats, zresztą jedyny w ich krótkiej karierze. O ile ta płyta jest względnie popularna – pierwotny nakład wyniósł najprawdopodobniej 40 000 egzemplarzy – i o samym zespole wiadomo praktycznie wszystko, to materiał naprędce nagrany w kościele przez londyńczyków podczas trasy koncertowej w 1964 roku nie doczekał się żadnego współczesnego, oficjalnego wznowienia w wersji cyfrowej. Jest to i tak nic w porównaniu z drugą brytyjską big beatową grupą, jakiej dotknął zaszczyt zapisania się na zawsze w wytłoczonych przez pionkowski Pronit rowkach płyt gramofonowych – The Phantoms.  

Próżno szukać o nich jakichkolwiek informacji w publikacjach w języku polskim, a mało oryginalna nazwa znacznie utrudnia poszukiwania w źródłach obcojęzycznych. W dodatku wspomniane wyżej płyty – dwie siedmiocalowe EPki – należą do najrzadszych polskich winyli big beatowych. Ukazały się w drugiej połowie 1966 roku w szczupłym nakładzie i nie cieszyły się zbytnio zainteresowaniem potencjalnych, młodocianych nabywców. Ale kto to w ogóle był, co to za grupa, skąd?

Szkocki zespół The Phantoms został najprawdopodobniej założony w 1964 roku w niewielkim rybackim miasteczku Buckie w hrabstwie Moray przez rozmiłowanych w atomowo rozprzestrzeniającej się muzyce rockowej nastolatków: Stuarta Geddesa, Franka Haya, Williama Smitha, Stephena Wojcika i Briana Caldera. Na pierwsze sukcesy nie trzeba było długo czekać i już pod koniec roku grupa zdobyła drugie miejsce w lokalnym konkursie młodych grup beatowych. Również wtedy miał miejsce nietypowy incydent, w wyniku którego zostali prawnie ukarani menadżer zespołu i dwóch ojców młodocianych muzyków. Powodem tych kłopotów z prawem było to, że członkowie grupy, spośród których najstarszy liczył sobie siedemnaście lat, grali w klubach za pieniądze, co według ówczesnego szkockiego prawa było niedopuszczalne. Rozwiązanie to miało zapobiegać demoralizacji młodzieży.

Gdzieś pomiędzy 1965 a 1966 skład The Phantoms uległ zmianie, latem 1966 roku przybierając następującą postać: William Smith – lat 17 – gitara prowadząca, Steve Coull – lat 15 – saksofon, Stephen Wojcik – lat 16 – organy i śpiew, Stewart Geddes – lat 16 – perkusja oraz Eric Farquhar – lat 16 – gitara basowa i śpiew. To właśnie wtedy miało miejsce najważniejsze wydarzenie w historii tej małoznaczącej szkockiej grupy – trasa koncertowa po wygłodniałej, żądnej modnych, zachodnich brzmień Polsce. Ten nietypowy wyjazd został w dużej mierze zorganizowany przez Emila Wójcika, polskiego imigranta, ojca organisty zespołu. Od końca lipca do ostatnich dni wakacji The Phantoms znaleźli się w zupełnie odmiennej od ojczystej rzeczywistości, w której mogli poczuć się jak prawdziwe gwiazdy wielkiego formatu. U siebie mogli dzielić scenę co najwyżej z innymi grupami podobnej klasy, nie mając szans na przebicie się i wydanie płyty, podczas kiedy w Polsce grali razem z największymi krajowymi zespołami, między innymi z Niebiesko-Czarnymi. Na ich koncerty organizowane w największych salach PRLu ściągały tysiące miłośników mocnego uderzenia, z których mało kto wiedział cokolwiek o skromnej karierze młodych Szkotów. Liczyło się to, że przyjechali z matecznika europejskiego rokenrola, że przywieźli ze sobą nieosiągalny w komunistycznej Polsce sprzęt i wykonywali na żywo znane z fal Rozgłośni Harcerskiej utwory The Small Faces i The Hollies.  Punktem kulminacyjnym polskiej trasy koncertowej The Phantoms był dwukrotny występ w warszawskiej Hali Gwardii 21 sierpnia 1966.

Płyty The Phantoms wydane w Polsce w 1966 roku.

Podobnie jak to miało miejsce z zespołem The London Beats, grupie zaproponowano udział w sesji nagraniowej, która zaowocowała trzema niesłychanie rzadkimi stronami popularnych w okresie małej stabilizacji „czwórek” - siedmiocalowych płyt na czterdzieści pięć obrotów z najczęściej czterema utworami o łącznym czasie trwania około dziesięciu - dwunastu minut. Krążki te zostały pospiesznie wydane przez Pronit jeszcze w 1966:

N0432 – “Hello Josephine” / “What Kind of Girl” / “Talking About You” / “Since I Lost My Baby”
N0434 – “You Must Believe Me” / “Hey Girl” (tylko strona A, na stronie B umieszczono dwa nagrania zespołu Pięć Linii: „Posłuchaj co ci powiem” oraz „Pożegnanie ze szkołą”).

Pronit N0432 - strona A
Pronit N0432 - strona B

Pronit N0434 - strona A

Jakość realizacji nagrań jest zadziwiająco dobra i zdaje się przyzwoicie oddawać brzmienie i umiejętności muzyczne zespołu, które, biorąc pod uwagę ich niezwykle młody wiek, były godne owacji. Repertuar grupy był dosyć zróżnicowany - na płytach znajdziemy eklektyczną mieszankę piosenek od Fatsa Wallera po ostry, oparty na surowym, przesterowanym dźwięku gitary elektrycznej repertuar The Small Faces. The Phantoms wychodzili poza typowe, usilne odwzorowywanie hitów z czołowych miejsc list przebojów, poddając niezwykle udanej bigbityzacji melancholijne „Since I Lost My Baby” pierwotnie wykonywane przez amerykański zespół wokalny The Temptations. Można zaryzykować stwierdzenie, że to nieznane przez nikogo nagranie jest jedną z najciekawszych perełek polskiej fonografii, jeśli chodzi o muzykę lat sześćdziesiątych. Kolejnym utworem godnym polecenia jest „You Must Believe Me” z repertuaru The Impressions, poddane przez efemerycznych Szkotów podobnej kuracji. Resztę utworów nieco psuje wokal Erica Farquhara, którego nosowa maniera może się nie spodobać koneserom rock'n'rolla. Z drugiej strony, czego można oczekiwać od zaledwie szesnastoletniego, przechodzącego mutację wokalisty amatorskiego zespołu?

Kolejną ciekawostką jest przypisanie autorstwa wszystkich utworów znajdujących się na płycie N0432 grupie The Phantoms z wyjątkiem „Since I Lost My Baby”. Obok tego tytułu pojawia się ni stąd, ni zowąd enigmatyczna nazwa The Copycats. Dlaczego tak? The Copycats to nazwa kolejnego szkockiego zespołu działającego współcześnie do The Phantoms w hrabstwie Moray. Można więc przyjąć, że efemeryczne gwiazdy polskiej estrady nauczyły się tego utworu od swoich kolegów, nie mając pojęcia o jego oryginalnej wersji.

Pronitowskie EPki są jedynymi wydanymi nagraniami The Phantoms. Z zawartych na tych płytach utworów reedycji doczekał się jedynie „Hey Girl” na kolekcjonerskiej, winylowej kompilacji „Wrenchin’ The Wires” wydanej w śladowym nakładzie w RFN w 2004 roku. Również tylko ten utwór jest dostępny w wersji cyfrowej. Na ten moment zespół jest znany tylko nielicznym koneserom „małej czarnej” na czterdzieści pięć obrotów, którym udało się zdobyć te pięćdziesięcioletnie krążki, co nie należy do rzeczy łatwych. Płyty ukazały się w małym nakładzie a brak propagacji tej muzyki przyczynił się do śladowej ilości sprzedanych egzemplarzy.

Po półwieczu od ich wizyty w Polsce, historia The Phantoms tonie w mroku niepamięci. Jest ona jednak jedną z ciekawszych, jeśli nie najciekawszą bigbitową opowieścią, która pokazuje gigantyczną przepaść pomiędzy eksplodującym, wyznaczającym coraz to nowe kamienie milowe brytyjskim rynkiem muzycznym a zaściankowym, zakurtynowym, wygłodniałym na reglamentowany bigbit rynkiem komunistycznej Polski, w której młodocianemu zespołowi szkockiemu udało się w ciągu kilku tygodni wydać sześć utworów i zagrać trasę koncertową po największych salach widowiskowych bądź co bądź średniej wielkości kraju. W domu mogli o tym co najwyżej pomarzyć.

Nagrań The Phantoms można posłuchać tutaj

17 listopada

Wśród płyt (nr 1): ALLAH-LAS (2012)

Wśród płyt (nr 1): ALLAH-LAS (2012)


Kto jest zdania, że w prostej muzyce rokendrolowej wszystko, co warte propagowania zostało nagrane w ubiegłym stuleciu, ten albo nie słyszał pierwszego albumu kalifornijskiego zespołu Allah-Las, albo jest malkontentem o niekoniecznie wysublimowanym guście, którego bardziej cieszy tępa wtórność rozpowszechnionej gitarowej młócki, stanowiącej doskonałą ilustrację muzyczną do spożywania niskogatunkowej, niedopieczonej kiełbasy z giętkiej plastikowej tacki.

Względnie nieznani poza macierzystym kontynentem członkowie tej kalifornijskiej grupy dokonali swoim pierwszym krążkiem rzeczy wielkiej. Będący fonograficznymi koneserami, o upodobaniach estetycznych skierowanych między innymi na ważny i niezwykle płodny okres w historii amerykańskiej muzyki – erę elektryfikującego się folku – okazali się na tyle dojrzali, żeby nie powielać utartych schematów i nie starać się za wszelką cenę oddać niespokojnego brzmienia połowy lat sześćdziesiątych, w dużej części wynikającego z nieraz daleko idących niedoskonałości realizacyjnych. Debiutancki album Allah-Las jest pełen nostalgicznych ech nieociosanej estetyki Dylana, piosenkarskiego kunsztu kompozytorskiego The Byrds, zadziorności znanej z pierwszych płyt 13th Floor Elevators czy Love i niezawodnie wywołującego rytmiczne tupanie stylu Northern Soul. Co ważne, wszystkie te mniej lub bardziej wyblakłe ślady inspiracji zostały zsyntetyzowane wprost wyśmienicie, składając się na bardzo dobry produkt końcowy, pełen prostych, ale dopracowanych gitarowych dźwięków przywołujących tradycję kalifornijskiej muzyki surferów.

W zakresie kompozycji album pozytywnie wybija się na tle miriady współczesnych krążków o ponadgodzinnym czasie trwania niewypełnionym dobrej jakości treścią. U Kalifornijczyków niełatwo wskazać słabsze kompozycyjnie utwory, może poza mało wysublimowanym lirycznie i przeładowanym gitarowym dzwonieniem Vis à vis. Jest to jednak zrekompensowane z nawiązką przez perły takie jak Sandy, Catalina czy No Voodoo, które znakomicie łączą emocjonalnie nostalgiczne teksty z chwytliwą kompozycją muzyczną, w której nie brak prostych, ale wysmakowanych gitarowych haków.

Trudno się przy tym zgodzić z całą rzeszą recenzentów, którzy twierdzą jakoby zespół brzmiał dokładnie jak przeniesiony w czasie z połowy lat sześćdziesiątych. Nikt w muzyce popularnej  nie łączył wtedy będącego już passé mokrego brzmienia kamer pogłosowych z charakterystycznie podzwaniającymi dwunastostrunowymi gitarami elektrycznymi spopularyzowanymi przez George’a Harrisona i Rogera McGuinna. Robią to członkowie Allah-Las w ponad pięćdziesiąt lat później, bez zbędnego symulowania intensywnej kompresji i zniekształceń wynikających z nagrywania na trzech, góra czterech śladach taśmy. Robią to z klasą i pokazują, że ich instrumenty i wzmacniacze, które jeśli nie metrykalnie to konstrukcyjnie pamiętają czasy sprzed lotu człowieka na Księżyc, mają jeszcze ogromny potencjał tak jak prosta, ale dopieszczona forma piosenki opartej na banalnych akordach.  

Debiut Allah-Las byłby z pewnością jeszcze lepszy, gdyby nie miejscami niezbyt udana realizacja. Niektóre utwory skorzystałyby na bardziej zwartym, ostrzejszym brzmieniu. Na płycie tego niestety brakuje i zdarza się, że instrumenty brzmią nieco jak przez poduszkę. Jako rekompensatę tej niedoskonałości warto polecić mistrzowsko zrealizowany koncert zespołu z teksańskiego festiwalu Stage on Sixth z 13 marca 2013 roku. Ktokolwiek stanął przy tej okazji za konsoletą, wiedział co robi i dobrze oddał brzmienie zespołu, bez żadnych przejaskrawień i tak typowego dzisiaj dudnienia i świstu.


Allah-Las, Innovative Leisure IL2007, 2012
Copyright © 2016 Rytm i piosenka , Blogger