26 marca

Tous les garçons et les filles

Tous les garçons et les filles

Pierwszy album Françoise Hardy, nagrany rok przed debiutem liverpoolskiej czwórki przez zaledwie osiemnastoletnią paryżankę to niewątpliwie jeden z najważniejszych longplayów w historii francuskiej muzyki popularnej, sprzedany i kochany w zdumiewającej ilości egzemplarzy jak na ten wówczas dość niechętny wydawnictwom na trzydzieści trzy obroty rynek muzyczny.

Ten pozbawiony tytułu longplay, zresztą tak jak zdecydowana większość albumów Françoise Hardy, nazywany często za pierwszą piosenką Tous les garcons et les filles, to par excellence produkt komercyjny. Françoise, której karierę muzyczną rozpoczęła odpowiedź na ogłoszenie opublikowane w gazecie France-Soir, miała być damskim odpowiednikiem brylującego na listach przebojów, w szafach grających i Scopitone’ach* Johnny’ego Hallydaya. Kilka miesięcy później, zaprezentowana przez uroczą osiemnastolatkę jako muzyczny przerywnik w czasie telewizyjnego wieczoru wyborczego piosenka Tous les garcons et les filles stała się błyskawicznym hitem.




Francuski rynek muzyczny, tak jak prawie wszystko we Francji, rządził się wówczas własnymi prawami, różniącymi się od tych z reszty świata. Płyty długogrające z krajową muzyką popularną przeważnie nie zawierały materiału nieopublikowanego wcześniej na EP - najbardziej rozpowszechnionym nad Sekwaną formacie płyt gramofonowych w latach sześćdziesiątych. Z debiutem Françoise Hardy na trzydzieści trzy obroty było jednak inaczej – osiem z dwunastu piosenek to nowy materiał, wydany równocześnie na LP i EP.

Ten zestaw utworów o przepisowej, nieprzekraczającej trzech minut długości, całkiem słusznie może się wydać banalny i ocierający o kicz. Jest za to epokowy, doskonale wpisując się w wyobrażenia o kulturze przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, która po raz pierwszy w historii zaczęła przywiązywać tak dużą wagę do nastoletnich odbiorców. Nie bez powodu jedna z piosenek z tej płyty – Le temps de l’amour - stanowi ważny element filmu Wesa Andersona Moonrise Kingdom, którego fabuła opowiadająca o nastoletniej miłości osadzona jest w roku 1965. Ponadto mimo całej komercyjności otaczającej wydanie albumu, nie można mu odmówić autentyczności. Zdecydowana większość składających się nań piosenek to kompozycje Françoise a nie przygotowane na zamówienie przez zawodowych kompozytorów. Ich ewentualna ckliwość i naiwność jest po prostu prawdziwa, co składa się w dużej mierze na piękny charme tej płyty, spotęgowany przez surową, rock’n’rollową instrumentację. Ocierający się o amatorskość zespół Rogera Samyna, dla którego udział w sesjach nagraniowych debiutu Françoise Hardy okazał się szczytem kariery i z którym praca była istną katorgą ze względu na częste pomyłki i nie najwyższy poziom muzyków, jest kolejnym elementem, bez którego ten album straciłby wiele. Zestawienie delikatnego i urokliwego głosu piosenkarki z gitarami elektrycznymi, elektrycznym basem i prostym zestawem perkusyjnym, bez żadnych dodatkowych ozdobników, było wyborem odważnym i nietypowym w swej epoce. Jak się okazało, nie stracił on na świeżości w pięćdziesiąt pięć lat później, w przeciwieństwie do wielu bardziej dopracowanych aranżacji wykorzystujących złożone orkiestry. Nie można tego powiedzieć o skromnej i niedoskonałej realizacji ze skąpym rejestrem wysokich częstotliwości i względnie dużym poziomem kompresji, co nie pozwala zapomnieć, że słuchając tych nagrań przenosimy się do roku 1962 ze wszystkimi tego dobrodziejstwami i upośledzeniami. Należy mieć na uwadze, że ten materiał był przede wszystkim ukierunkowany na młodzieżowe radioodbiorniki i elektrofony, co najwyżej na szafy grające. Czy to źle? Absolutnie nie, ale przy odbiorze tego typu muzyki należy to zrozumieć i nauczyć się obcować z tą estetyką, która choć piękna, jest już historycznie odległa.

Co ciekawe, sama Françoise Hardy z perspektywy lat wstydzi się swoich pierwszych nagrań, ich naiwności i niedoskonałości i najchętniej popełniłaby je od nowa. Nie zmienia to faktu, że te jej piosenki odcisnęły piętno na historii dwudziestowiecznej kultury. Zasłuchiwała się w nich młodzież całego świata zachodniego, włączając w to bardziej rozwinięte kraje Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Zasłuchiwał się Bob Dylan, który zadedykował Françoise wiersz umieszczony na rewersie okładki oryginalnego wydania albumu Another Side of Bob Dylan z 1964 roku. Ponadto na zdjęciu znanym z obwoluty Bringing It All Back Home u stóp Dylana da się dostrzec pierwszą płytę EP paryżanki. Piosenki z debiutu Frani pojawiły się w wielu filmach, były cytowane w literaturze – między innymi przez Michela Houllebecqa – i trudno nie przypuszczać, że tak będzie nadal. Debiut Françoise Hardy jest swojego rodzaju ikoną streszczającą początki młodzieżowej popkultury w Europie i zapowiadającą nadejście europejskiego prymatu w tej dziedzinie, który narzucił się zaledwie kilka miesięcy później.




*Scopitone to niesamowity francuski wynalazek z lat pięćdziesiątych, będący audiowizualnym odpowiednikiem szafy grającej, odtwarzającym muzykę i towarzyszący jej „teledysk”, często w kolorze, z taśmy 16mm.

Nota dyskograficzna:
LP Françoise Hardy został pierwotnie wydany we Francji, Włoszech, Kanadzie, Kolumbii, RPA, Australii (Disques Vogue); Brazylii (Mocambo) oraz Wielkiej Brytanii (PYE). W USA album pojawił się na rynku w 1965 z nieco zmienioną okładką, pod tytułem The Yeh-Yeh Girl From Paris! nakładem wydawnictwa 4 Corners of The World.
Z obecnie dostępnych reedycji godna polecenia jest jedynie ta przygotowana przez wydawnictwo Light in The Attic na CD i płycie winylowej.
Wszystkie piosenki z płyty zostały również wydane na nienakładających się pod względem zawartości EP wydanych we Francji przez Disques Vogue:

Oh oh chéri / Il est parti un jour / J'suis d'accord / Tous les garçons et les filles (EPL 7967)
C’est à l’amour auquel je pense / Ça a raté / Le temps de l’amour / J’ai jeté mon cœur (EPL 8047)
Ton meilleur ami / On se plait / La fille avec toi / Il est tout pour moi (EPL 8048)






14 marca

Zeszklenie winylu, czyli chemiczne uszkodzenie płyty przez nadmierny pedantyzm.

Zeszklenie winylu, czyli chemiczne uszkodzenie płyty przez nadmierny pedantyzm.


Każdy meloman zainteresowany płytami gramofonowymi wyprodukowanymi w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych prędzej czy później zetknie się z pozoru niewinnym a iście koszmarnym uszkodzeniem nośnika. Wyjmując gdzieś na bazarze czy w antykwariacie wiekowy krążek z jego obwoluty, zauważy szarą, matową plamę na jego powierzchni. Jeśli odważy się na zakup, przy odtwarzaniu, za każdym razem, kiedy igła adapteru przejedzie przez to zmatowione miejsce, usłyszy wyraźny szum z głośnika. Może zdarzyć się tak że szum będzie na tyle silny, że znacznie wybije się ponad poziom nagrania. Wśród pasjonatów muzyki na czarnych płytach można znaleźć wiele rozmaitych hipotez dotyczących przyczyn tych uszkodzeń, zaczynając od zwalania winy na odtwarzanie krążków na gramofonach ze zmieniaczem, a kończąc na teoriach jakoby było to nic innego jak wbity w powierzchnię płyty brud. Nic bardziej mylnego.

Uszkodzenia, o których mowa mają charakter chemiczny i nie wiążą się w żaden sposób z zużyciem nośnika wskutek eksploatacji. Są efektem nieprawidłowego przechowywania, będącego często wyrazem nadmiernej dbałości o płyty i ich poligrafię. Reakcja chemiczna, która pozostawia po sobie trwałe ślady na czarnych krążkach, jest wywoływana przez niektóre tworzywa sztuczne, w tym polietylen, zwłaszcza ten niskiej gęstości (oznaczany skrótem LDPE – low density polyethylene). Polichlorek winylu, czyli materiał z którego zrobiony jest typowy longplay, jest praktycznie wieczny jeśli odpowiednio przechowywany. Niestety obecność niektórych polimerów w pobliżu płyty winylowej powoduje jej przyśpieszoną degradację, która polega na odchlorowaniu tworzywa płyty i jego zeszkleniu. Mówiąc prościej, w pobliżu niektórych plastików płyta gramofonowa starzeje się wielokrotnie szybciej niż powinna, co objawia się utratą kluczowej dla odtwarzania właściwości, jaką jest gładkość powierzchni. Widoczne sine zmatowienie powierzchni płyty, która w uszkodzonym w ten sposób miejscu staje się nieco bardziej szorstka w dotyku jest typowym objawem. Owa szorstkość skutkuje zwiększonym tarciem pomiędzy igłą adaptera a rowkiem, co z kolei przejawia się mniej lub bardziej wydatnym szumem w głośniku.

Przechodząc do przykładów niebezpiecznego towarzystwa dla kolekcji płyt, odradza się przede wszystkim korzystanie z popularnych kilkadziesiąt lat temu okrągłych, plastikowych stojaków oraz przechowywanie płyt w starych okładkach zewnętrznych z grubego PCV o wysokiej przejrzystości, często łączonego widocznymi szwami lub zgrzewami. Obwoluty tego typu były popularne przede wszystkim na Zachodzie. W związku z ogromnym wzrostem importu płyt z zagranicy w ostatnich latach, co raz więcej tego typu okładek trafia na polski rynek wraz ze sprowadzanymi albumami. Kolejnym potencjalnym niebezpieczeństwem są wewnętrzne folie do przechowywania płyt wykonane z polietylenu niskiej gęstości (LDPE), stosowane przez polskie wytwórnie od przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych do połowy lat siedemdziesiątych. Folie tego typu były przeważnie półokrągłe, rzadziej kwadratowe. Z kolei typowe druciane stojaki do płyt, bardzo popularne kilkadziesiąt lat temu, są nie tyle bezpośrednimi szkodnikami co katalizatorami reakcji. Oparcie płyty na takim stojaku w połączeniu z folią LDPE skutkuje pojawieniem się na powierzchni winylu matowego odcisku w kształcie odwróconej litery „v” o zaokrąglonym wierzchołku. Ponadto stojaki te uszkadzają poligrafię, zostawiając swój odcisk na co delikatniejszych, nielaminowanych okładkach.




Należy pamiętać, że w przypadku dwóch pierwszych wymienionych wyżej potencjalnych niebezpieczeństw, to jest stojaków i grubych obwolut z plastiku, nie chodzi jedynie o bezpośrednią bliskość do płyty. Przed tego typu uszkodzeniem chemicznym nie jest w stanie ochronić krążka ani jego okładka, choćby była laminowana, ani koperta wewnętrzna.

Z drugiej strony, to wszystko nie znaczy jednak, że przechowywanie drogocennej płyty w grubej plastikowej obwolucie, czy też na stojaku z tworzywa sztucznego skazuje ją na zagładę. Ryzyko zeszklenia się winylu poprzez reakcję z sąsiadującym tworzywem sztucznym zależy od masy owego niebezpiecznego polimeru – z tego powodu najgorzej jej z grubymi obwolutami z PCV i stojakami - i zachodzi w zasadzie wyłącznie przy występowaniu dodatkowych czynników: wysokiej temperatury otoczenia i jego ograniczonej przewiewności. Tak więc największe prawdopodobieństwo nieodwracalnego uszkodzenia płyty zachodzi przy dużej kolekcji longplayów przechowywanych w grubych okładkach ochronnych w gorącym i dusznym pomieszczeniu. W innych przypadkach tego typu postępowanie z kolekcją płyt może okazać się dla nich najzupełniej bezpieczne.

Płyty gramofonowe same w sobie są bardzo odporne na typowe uszkodzenia fizyczne w porównaniu z rozmaitymi nośnikami cyfrowymi. Atoli warto jednak nie narażać ich niepotrzebnie na uszkodzenia wynikające z przesadnie ostrożnego podejścia, które streścić można znanym powiedzeniem „bułkę przez bibułkę…”. Współczesne folie na okładki nie stanowią zagrożenia dla nośnika, podobnie jak i dobrej jakości wewnętrzne obwoluty z polietylenu wysokiej gęstości (HDPE). Obecnie na rynku praktycznie nie występują nowe obwoluty z LDPE. Z pewnością bezpieczne dla płyt są koperty papierowe, o ile tylko nie są wykonane ze sztywnego kartonu. 

Zdjęcia, niestety nie najlepiej ukazujące uszkodzenia chemiczne (plamy), przedstawiają pierwsze izraelskie wydanie płyty "Boots" Nancy Sinatry, importowane i dostępne w oficjalnej sprzedaży w PRL około 1966 roku.
Copyright © 2016 Rytm i piosenka , Blogger